Po wielu tygodniach bardzo ubogiej diety, znaleźliśmy starą skórkę od chleba. Leżała w piasku, w ziemi, brudna. Mimo wszystko biliśmy się z bratem między sobą o to, kto ma ją zjeść.” – mówi w rozmowie z „Niedzielą” Bożenna Małecka, Warszawianka i naoczny świadek wybuchu Powstania Warszawskiego na Żoliborzu.
Rozmawiał Tomasz Winiarski
TOMASZ WINIARSKI: – Pierwsze strzały Powstania Warszawskiego padły jeszcze na długo przed godziną „W” na Żoliborzu. Zegary wskazywały wtedy 14:00 z minutami. Jak to wyglądało?
BOŻENNA MAŁECKA: – Mieszkałam na ul. Próchnika na Żoliborzu. Z okien naszego mieszkania widziałam powstańców, którzy rozdawali między sobą broń ukrytą w papierowych torbach. Po prostu jako dziecko siedziałam sobie zupełnie przypadkowo na parapecie okiennym. Bawiłam się z bratem, nie było wtedy zbyt wielu rozrywek, nie było działających telefonów. Obserwowałam sobie świat za oknem. Powstańców było tam około ośmiu, no może z dziesięciu. Wysypali i rozdzielili między sobą karabiny i pistolety. Byłam wtedy małym dzieckiem więc nie potrafię dzisiaj dokładnie określić jaka to była broń. Chwilę później, tuż pod oknami mojej kamienicy, padły pierwsze strzały Powstania Warszawskiego. Dzisiaj to wydarzenie upamiętnia wmurowany tam kamień węgielny. Co roku odbywają się przy nim uroczystości upamiętniające tamte chwile. W tym roku brał w nich udział m.in. kandydat na prezydenta Warszawy Patryk Jaki, obecni byli także żołnierze Wojska Polskiego, którzy oddawali salwy honorowe.
– Czy będąc małym dzieckiem miała Pani wtedy świadomość, że zbliża się tak olbrzymi zryw niepodległościowy?
– Mój ojciec był w AK, dlatego mama wiedziała, że ma wybuchnąć powstanie, choć mówiono o dwu lub trzydniowym opóźnieniu. Miała nas zostawić samych w domu i pojechać do ojca pod jego pracę, ponieważ chcieli udać się pod Warszawę zrobić jakieś zapasy. Akurat tak się wszystko potoczyło, że powstanie wybuchło wcześniej na Żoliborzu i myśmy już zostali w domu razem z mamą. W przeciwnym razie, jako małe dzieci bylibyśmy zupełnie sami w trakcie wybuchu Powstania. Mogłoby się to skończyć naprawdę różnie, zważywszy chociażby na fakt, że w sumie spędziłam wszystkie 63 dni w piwnicy naszej kamienicy. Strach pomyśleć co by się z nami stało, gdyby naszą mamę walki zastały gdzieś daleko od domu.
– No właśnie, co się działo z Panią bezpośrednio po tym kiedy padły już te pierwsze strzały? Jak wyglądało następnych kilka godzin?
– Później to po prostu musieliśmy zejść do piwnicy…
– Znajdującej się w budynku, w którym mieszkaliście?
– Tak, w tym bloku. Tam spędziliśmy pełne dwa miesiące. Ja z Powstania wyszłam z awitaminozą, spuchnięta i biała, bo przecież mama nie miała zapasów jedzenia na całe dwa miesiące. To co mieliśmy to dość szybko zjedliśmy. Były momenty, że mama szła na okoliczne działki i tam podkopywała trochę ziemniaków, bo to był przecież sierpień. Czasem przynosiła trochę pomidorów. Później żyliśmy na takiej kuchni, którą określiłabym mianem „kuchni powstańczej”. Na przykład jadłam kaszę z robakami i na to się po prostu nie zwracało uwagi. Trwała przecież wojna…
– Czy bywało tak, że jakieś oddziały powstańcze przynosiły Wam racje żywnościowe, cokolwiek? Czy wszystko musieliście zdobywać sami?
– Nie… Wszystko sami. Mama wiedziała, gdzie pójść do tej, że tak powiem – kuchni wojskowej – zdobywała w ten sposób jakieś jedzenie od naszych żołnierzy. Na ulicy Próchnika była barykada i tam widziałam walczących Powstańców. No więc pod wpływem tych obrazów bawiłam się później w piwnicy w sanitariuszkę razem z moim bratem, który udawał warszawskiego powstańca.
– Czy ukrywając się w piwnicy, miała Pani świadomość, że na górze trwa regularna wojna? Słychać było wybuchy, wystrzały?
– Byliśmy dziećmi i to do nas tak do końca nie docierało. Nie rozumieliśmy tego, co się działo na górze. Natomiast dzień przed upadkiem Powstania, przyszli do nas do piwnicy powstańcy, weszli i mówią: „my się poddajemy, a wy musicie dzisiaj w nocy wywiesić białą flagę na budynku”. Ktoś wszedł na dach i na kiju od szczotki powiesił białe prześcieradło. Inaczej to Niemcy wrzucali granaty do piwnic i ludzie w nich ginęli… Rzeczywiście naziści przyszli do nas nad ranem. Niemcy nie wchodzili do piwnic, tylko stali na górze i wołali, żeby najpierw wychodziły matki z dziećmi, a później kobiety i mężczyźni. Mężczyźni to nie mieli co wychodzić, bo ich tam po prostu nie było. Walczyli. Później żołnierze niemieccy prowadzili nas okopami do takiego wielkiego dołu. Dzisiaj mniej więcej tam znajduje się warszawski Teatr Komedia. Szliśmy okopami przez wąskie przejścia, stąpając bez przerwy po leżących wszędzie ciałach pomordowanych powstańców. Doszliśmy do takiego dołu, w którym Niemcy zebrali okolicznych mieszkańców. Żołnierze stali na górze, nad tym wykopanym dołem i mówili nam, że dają pół godziny czasu, żeby wszystkie matki i żony poszły po swoich synów i mężów. Nikt się jednak nie ruszył. Gdzie moja mama miała pójść? Jej męża tam przecież nie było.
– Bo był w AK i uczestniczył w walkach…
– Tak… Był gdzieś pod Warszawą i walczył. Wracając, ostatecznie nikt z nas tam dzięki Bogu nie zginął, ale przeżycia jako dziecko miałam, jak po tych ciałach powstańców chodziłam… Czegoś takiego nie da się zapomnieć do końca życia.
– I co się dalej działo w tym dole?
„(…) po wielu tygodniach bardzo ubogiej diety, znaleźliśmy starą skórkę od chleba. Leżała w piasku, w ziemi, brudna. Mimo wszystko biliśmy się z bratem między sobą o to, kto ma ją zjeść.” – mówi w rozmowie z „Niedzielą” Bożenna Małecka, Warszawianka i naoczny świadek wybuchu Powstania Warszawskiego na Żoliborzu.
– Dół był bardzo głęboki, wyglądał niczym duży basen wykopany w ziemi. Na górze stali Niemcy z wystawionymi karabinami wycelowanymi w nas. Mama uważała, że będą nas tam rozstrzeliwać. Tak to wyglądało. Przytuliła mnie z bratem mocno i mówi do nas, że pewnie będziemy za chwilę ginęli. Okazało się, że śmierć nie była nam pisana. Pół godziny później wypędzili nas z tego dołu i kazali iść dalej. Szliśmy ulicami przez płonącą Warszawę – przez Żoliborz i Wolę aż do obozu w Pruszkowie zorganizowanego przez Niemców w takiej zajezdni kolejowej. Tam zaczęli nas wszystkich sortować. Matki z dziećmi trafiały na tereny polskie, a młodych ludzi wysyłano na roboty do Niemiec do ciężkich obozów pracy. Niemcy przewozili nas bydlęcymi wagonami w okropnych warunkach, ale najgorsze i tak było już za nami. Trafiliśmy z mamą pod Kraków do miasta Słomniki i tam nas przydzielili do pewnego sołtysa. Pod Krakowem przebywaliśmy od października do kwietnia, kiedy to wróciliśmy z mamą do rzekomo „wyzwolonej” przez Sowietów Warszawy. Był rok 1945. Nasze mieszkanie było zupełnie rozkradzione. Nie zostało absolutnie nic. Żadnych rzeczy, żadnych pamiątek – wszystko zabrane. Wróciliśmy do niczego, do pustego mieszkania z wyważonymi drzwiami. Na szczęście spotkaliśmy się tam z ojcem, a wkrótce mama poszła do jakiejś pracy. Życie zaczęło stopniowo wracać do czegoś, co miało choć w niewielkim stopniu przypominać przedwojenną normalność. W 1946 przystąpiłam do pierwszej Komunii Świętej… Tak zakończyła się dla mnie wojna.
– Kiedy mówię „Powstanie Warszawskie”, to jakie jest Pani najmocniejsze przeżycie? Wspomnienie, które od razu staje przed oczami?
– Mam kilka takich wspomnień, czy też obrazów, które najmocniej utkwiły w mojej pamięci. Od razu przypominają mi się te pierwsze strzały, kiedy widziałam Powstańców rozdających między sobą broń. Innym wspomnieniem jest moment, kiedy po wielu tygodniach bardzo ubogiej diety, znaleźliśmy starą skórkę od chleba. Leżała w piaski, w ziemi, brudna. Mimo wszystko biliśmy się z bratem między sobą o to, kto ma ją zjeść. Tą brudną, wyschniętą skórkę od chleba! Proszę sobie wyobrazić, jak silne musieliśmy mieć uczucie głodu. Byliśmy potwornie głodni i spragnieni smaku chleba powszedniego. Mam też jedno bardzo ważne dla mnie wspomnienie, takie najbardziej osobiste. Dzień przed tym jak powstańcy przyszli do nas z informacją, żebyśmy się poddali, moja mama powiedziała: „Dzieci, ja już nie mam co wam jutro dać jeść”! Odpowiedziałam: „Mamusiu, nie martw się, bo mi się dzisiaj przyśniła Matka Boża i powiedziała, że jutro to wszystko się skończy…”. No i tak rzeczywiście się stało! Ja to uważam za wielką łaskę, której dostąpiłam. Tych słów wypowiedzianych w moim śnie przez Matkę Bożą nie zapomnę do końca życia: „Nie martw się dziecko, jutro się to wszystko skończy”. Faktycznie były to słowa prorocze – wieczorem przyszli do nas Powstańcy z informacją o kapitulacji, a na drugi dzień było już po wszystkim.
– Największą ofiarą Powstania Warszawskiego była ludność cywilna. Stąd pojawiają się zarzuty, że decyzja o jego wywołaniu była błędna, że ten zryw był niepotrzebnym samobójstwem stolicy. Inni podkreślają, że Warszawiacy bili się o wolność i godność. Jakie jest Pani zdanie?
– Uważam to za wielkie bohaterstwo młodych ludzi… Ja tego wszystkiego nie widziałam, siedziałam te dwa miesiące w piwnicy i co najwyżej wychodziłam przed klatkę, na chwilę na powietrze. Później jak już nas pędzili przez płonącą jeszcze wtedy Warszawę – z Żoliborza do Pruszkowa, to wtedy dopiero dotarła do mnie świadomość o skali tego zniszczenia, tej tragedii. Widziałam przecież całe miasto w gruzach, w płomieniach, a na około pełno leżących trupów. Jako dziecko mam to zarejestrowane do dzisiaj. Straszne wrażenie.
– Mimo tego, że była Pani jedną z ofiar Powstania, nie ma Pani pretensji do ludzi, którzy za nie odpowiadają…
– Nie, nie… wręcz odwrotnie. Czczę i szanuje Powstańców. Modlę się za nich do dzisiaj. 1 sierpnia, ten dzień, ta godzina „W” to będzie dla mnie wielkie przeżycie. Uważam, że jeżeli ktoś nie uszanuje, czy to w Warszawie, czy w całej Polsce tej rocznicy. Jeżeli nie raczy oddać hołdu tym wszystkim Powstańcom, stając na baczność, gdy zawyją syreny… To będzie dla mnie człowiekiem pozbawionym honoru.
– Po wojnie, kiedy nastała okupacja Sowiecka, brała Pani udział w odbudowywaniu stolicy.
– Tak. Wtedy chodziłam do szkoły baletowej. Teatr Wielki był zupełnie zniszczony, a my jako uczennice pierwszej klasy w 1949 r. pomagaliśmy przy odgruzowywaniu Teatru Wielkiego. Po tych gruzach chodziłam, podawaliśmy sobie cegły. Jeśli chodzi o odgruzowywanie Warszawy, to brałam właśnie udział głównie w pracach przy Teatrze Wielkim.
– Przez lata Powstańcy czekali na godne upamiętnienie ich walki o wolność…
– Największym uczczeniem Powstania Warszawskiego 1944 było otwarcie w 2004 r. przez ówczesnego prezydenta Warszawy Lecha Kaczyńskiego Muzeum Powstania Warszawskiego. Wielokrotnie zwiedzałam je z rodziną, opowiadając moim wnuczkom historie i wspomnienia, którymi podzieliłam się w tym wywiadzie. To wspaniałe muzeum jest wielkim i pięknym hołdem dla ofiary, jaką złożyli Powstańcy Warszawscy.
– Dlaczego tak długo trzeba było czekać na to muzeum?
– Nie wszystkie środowiska chciały kultywować pamięć o Powstaniu Warszawskim. Musimy cofnąć się do początku – do momentu, kiedy Warszawa została zdradzona przez swojego drugiego po III Rzeszy kata – Związek Sowiecki. Rosjanie okazali swoją ogromną podłość. Stali po drugiej stronie Wisły i nie przyszli bijącym się z hitlerowcami Powstańcom z pomocą, a przecież cała walcząca Warszawa na to właśnie liczyła. W mojej ocenie to była wielka hańba ze strony Sowietów. Czekali aż cała Warszawa spłonie i dopiero wtedy wkroczyli do miasta. Jakie to było wyzwolenie?! Wejście w niewole. Jedna okupacja zamieniona na drugą. Komuniści nie oddawali czci Powstańcom, oni promowali pogląd, że ten zryw był niepotrzebny. Natomiast pamiętam, że przez prawdziwych patriotów to godzina „W” zawsze była czczona.
– Powstanie ‘44 to był największy w historii zryw niepodległościowy przeciwko Niemcom. Żaden inny naród nie dokonał w czasie II wojny światowej czegoś podobnego.
– Dokładnie tak. Powszechnie uważa się je dzisiaj w świecie za ogromny zryw niepodległościowy i wielkie bohaterstwo. Wciąż żyją jeszcze przecież weterani Powstania. Uważam, że im się należy wielka cześć i chwała. Cieszy mnie, że choć część z nich dożyła czasów, w których przyznaje im się odznaczenia wojskowe i oddaje honory państwowe.
– Wielu weteranów Powstania Warszawskiego żyje dzisiaj za głodowe emerytury. Nie starcza im na leki, czasem na jedzenie. Są takimi bohaterami, o których przez lata system nie chciał pamiętać. Niektórzy byli wyrzucani ze swoich mieszkań w trakcie tzw. „dzikiej reprywatyzacji”. Jak to skomentować?
– To skandal i hańba dla polityków, którzy przez lata tolerowali taki stan rzeczy. Uważam to za… no naprawdę nie chcę używać tutaj brzydkich słów, ale tylko takie cisną się człowiekowi na usta. W trakcie dzikiej reprywatyzacji przejmowano za symboliczne pieniądze kamienice o wartości kilku milionów złotych. Powstańcom należy się nie tylko honor i cześć, lecz także konkretne pieniądze, tak by na stare lata mieli zagwarantowane godne życie!
– Jest Pani dumna z bycia Warszawianką?
– Tak, czuję się bardzo dumna. Mam z tym miastem wiele wspomnień. Niektóre są związane z Powstaniem, ale nie tylko. Staram się przekazywać je wnuczkom, bo tak jak Powstańcy jestem już coraz starsza, a to cośmy tu przeżyli, widzieli i słyszeli, nigdy nie może zostać zapomniane.
– Co chciałaby Pani przekazać młodym pokoleniom, jako osoba, która na własnej skórze doświadczyła okropności wojny?
– Przede wszystkim żeby między ludźmi zawsze panował spokój i pokój. Żeby starali się ze sobą rozmawiać i dochodzić do porozumienia, a nie rozwiązywać spory siłą, przemocą. Żeby jedni nie napadali na drugich – tutaj mam na myśli całe narody i wojny, które ludzie między sobą toczą. Mamy tego najlepszy przykład za naszą wschodnią granicą. Trwa tam wojna, którą rozpoczęła Rosja, atakując wschodnie tereny Ukrainy. Zawiera się wiele paktów, porozumień, które później nie są dotrzymywane. Bo w dzisiejszym świecie honor znaczy coraz mniej. Niestety, władcy tacy jak Putin popierają wojnę, a na arenie międzynarodowej udają głupich, że niby chcą się porozumieć itd. Wojna to także głód. Ja dzisiaj doskonale rozumiem głodujących ludzi. Przed oczami cały czas mam tą wytarzaną w ziemi, brudną skórkę chleba, której z bratem tak bardzo pragnęliśmy. Tak, jak wzywał św. Jan Paweł II – nigdy więcej wojny!